Samotność? Lubię a nawet bardzo potrzebuję

Dzięki pewnej Pani Ewie zdecydowałem się nieco dotknąć tematu samotności – jako, że jak pisał gdzieś Św. Jan Paweł II – ksiądz to ten, który jest samotny, by inni nie byli samotni (przy okazji, polecam lekturę niniejszego wpisu).

Spróbuję, mając tą myśl gdzieś „z tyłu głowy”, kilka zdań o samotności skreślić. Jednak – Pani Ewo – nie będzie o rodzajach, a o doświadczaniu, definiowaniu, przeżywaniu jej.

Zacznę od tego, że temat samotności rzuciłem na swoją linię czasu na Twitterze

https://twitter.com/keram_iksmodar/status/1171109328339775490

z czego wynikła całkiem interesująca mozaika pojęć, skojarzeń i doświadczeń samotności. Warto poczytać!

Ciekawym spostrzeżeniem podzieliła się tu Pani Anna Zapolnik

https://twitter.com/AZapolnik/status/1171118397410697217

Interesujące, przykuwające moją uwagę jest ono osobiście dla mnie, ponieważ jako duchowny, jak wspomniał swego czasu papież Benedykt XVI, mam być specjalistą od relacji z Panem Bogiem. Sam je tworząc, zacieśniając je nieustannie, zabiegając o jak najgęstsze sploty nitek mego człowieczeństwa z Jego, Boga, Stwórcy, Odkupiciela i Uświęciciela, łaską. Wyznam Wam, że akurat dziś szczególnie temat relacji jest mi bliski. Nie tylko tych rodzinnych, ale też ze znajomymi i przyjaciółmi. To ważne, co notuje Pani Anna, dzieląc się swoim doświadczeniem spotkania i rozmowy z księdzem, ale myślę, że chyba trzeba szerzej spojrzeć na to tworzenie relacji. Nawet, gdyby ostatecznie miały one być podobne do tych, jakie tworzył „Obrotny Zarządca”…

To tak tytułem wstępu, nakreślenia tła, które jest niewątpliwie udziałem wielu z nas, którzy samotności doświadczają. Jeszcze raz zachęcam do lektury bloga Twitter Twins oraz dyskusji na Twitterze.

Samotność w moim życiu.

Wydaje mi się, że mocno w nią wrosłem. Choć czasem daje w kość. Bo gotowanie dla jednego, bo sprzątania sporo, bo trzeba z samym sobą przebywać, słuchać siebie, Boga… Albo i nie… Ale! Zaraz, zaraz! Wracając do słów Benedykta XVI – więź z Bogiem warunkiem sine qua non to tworzenia więzi z ludźmi! Moja samotność to droga Boga do mnie, by – daj Boże! – mogło z niej wynikać wszystko to, czego ON potrzebuje, dla mnie, a przeze mnie dla innych.

Dzięki samotności mam okazję zobaczyć siebie takim jakim jestem, z minimalnym uszczerbkiem dla innych. Dzięki zaś relacjom z innymi – bardziej czy mniej, a czasem w ogóle nie znanymi, przypadkowo napotkanymi (a raczej opatrznościowo) osobami pokonuję etapy ku Ziemi Obiecanej.

To jest droga oczyszczenia zmysłów, które ma w swej istocie pozwolić na uporządkowanie osobowości danego człowieka. Samotność w ten sposób przeżywana, czy raczej tak postrzegana, jest rozwijająca, gwarantująca odpowiednią przestrzeń, by poukładać wszystko tak, jak potrzeba. Samotność jest tutaj materiałem pod rozwój wolności. Jestem pod obstrzałem, naciera na mnie wojsko, armia moich wad, przywar, grzechów, niedojrzałości, ograniczeń. Ale jednocześnie jest poddawany próbie fundament, na którym buduję swe życie. Albo jest to Skała, albo piach… Różnie bywa. Szerzej o tym za jakiś czas. Warto bowiem wiedzieć coś niecoś na temat drogi oczyszczenia – w duchowym rozwoju człowieka to zdecydowanie najdłuższy etap żywota. Warto, jako pewien materiał studyjny, obejrzeć sobie film „Ignacy Loyola”. Najlepsza wg mnie scena, to ta właśnie,  kiedy rodzi się w samotności, na skale, Ignacy, jako Nowe Stworzenie w Chrystusie. Niesamowita scena!

Samotność można wg mnie zmarnować. Ma to miejsce, kiedy damy się osaczyć samym sobą i tym wszystkim, co tak bardzo moje – czyli grzech. Wtedy jest to osamotnienie. Beznadzieja. Implozja żalu, zgorzknienia, nienawiści, izolacji. Tak jak samotność to  bycie samemu, w wolności i ku wolności, tak  Osamotnienie to bycie otoczonym przez samotność. Zero wolności, zero perspektyw. Przynajmniej w jakimś zakresie. (trochę inaczej o tym można poczytać tu oraz tu)

Kończąc tych kilka myśli powiem tylko tyle co w tytule notki: Samotność? Lubię a nawet bardzo potrzebuję – jednak oddaję się woli Pana, wierząc, że On sam wie, czego dla mnie potrzebuje i w jakim czasie, a mnie pozostaje prosić o modlitwę za mnie, bym nie był głuchy na to co On ma dla mnie przygotowane.

Może uda się rozwinąć tu, na blogu, w komentarzach, ciąg dalszy tych rozważań o samotności?


Discover more from Verum Elevans Hominem

Subscribe to get the latest posts sent to your email.

Ten wpis został opublikowany w kategorii behawioryzm, Słowo, Variae, Życie Duchowe i oznaczony tagami , , , , , , , , , . Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

10 odpowiedzi na Samotność? Lubię a nawet bardzo potrzebuję

  1. Ewa P. pisze:

    Dziękuję bardzo Księdzu za tę wypowiedź, za podzielenie się i nie tylko za to,ale o tym w dalszej części komentarza.Z mojego doświadczenia (samotność z innego powodu )
    Tak,samotność jest dramatem wielu ludzi.Różnie z tą samotnością bywa, rodzi lęk przed powrotem do pustego mieszkania,powoduje nieufność,brak poczucia bezpieczeństwa, bezradność,a także niską samoocenę.Wyraża się w emocjach,które powodują żal,a czasem i gniew. To wszystko razem izoluje od innych.Ogarniająca tęsknota staje się przykrym doświadczeniem,
    I tak jak Ksiądz napisał

    „Samotność można wg mnie zmarnować. Ma to miejsce, kiedy damy się osaczyć samym sobą (…)”

    ale też może być siłą mobilizującą do aktywności,otwarcia się na drugiego człowieka,na pomoc oraz okazją do odkrycia we wspomnieniach piękna życia małżeńskiego,rodzinnego.Niezwykle ważne jest pojawienie się pomocnej dłoni,tej takiej spoza grona najbliższych(ale nie służbowej,tej serdecznej) I tu chcę podziękować Księdzu ,bo dzięki Księdzu Markowi powoli wracam do Kościoła.Poza tym aktywniej uczestniczę w tym swoim życiu.Mimo doświadczenia to bardzo interesuje mnie temat „samotność”.

    • Ks. Marek pisze:

      Pierwsze dni i tygodnie samemu na plebanii to był ciężki czas. A i teraz bywa, że mnie „nosi”. Sądze jednak, że notka zaczyna jakiś nowy etap w moim życiu, Pani Ewo. a co do samotności, której Pani doświadcza – jakoś mało temu czasu poświeciliśmy, wydaje mi się… 🙂 Może uda się wrócić? Warto?

  2. Ja i moja samotność.
    Był czas kiedy moja samotność bardzo mi doskwierała no bo jak można być samotnym kiedy ma się dom,męża,dzieci,rodziców i rodzenstwo dość liczne.A jednak mozna tak jak ja.Niestety moja samotnosc nic w życiu mi dobrego nie przyniosła a jedyne co sprawiła,że zaczełam użalać się nad sobą,zamykać sie na ludzi którzy powinni mi być bliscy.Jak dla mnie samotnosc nie jest niczym dobrym nie umie sobie z nią radzic i zapewne nigdy nie bede.A jedno co wiem umiem wyczuc kiedy daje swoje oznaki istnienia.

    • Ks. Marek pisze:

      Nic dobrego nie wniosła? Zapewniam Panią, że wręcz przeciwnie.😉

      • Ciekawe co?.

        • Ks. Marek pisze:

          Kiedyś jedna osoba do mnie pisała, dzieląc się swymi trudami życiowymi i duchowymi. Te drugie to w dużej części tyczyły się tego, że Pan Bóg nie słucha jej modlitw. Pytam więc człowieka – a o co się modlisz? A o to, żeby ktoś mej historii wysłuchał… Pocieszył, coś podpowiedział.
          No i co, pytam? No i nic – słyszę w odpowiedzi…
          Pani Magdo – dedykuję pani tę oto piosenkę!
          https://www.tekstowo.pl/piosenka,pectus,barcelona.html

          • I oczywiscie Pan Bog sprawił,że trafiło na Ksiedza to Ksiadz tej histori wysluchal pocieszyl i tym oto sposobem Pan Bog wysluchał modlitwy.Być moze ja jeszcze do takiego momentu w swoim zyciu nie doszlam.I zapewne zbyt szybko nie dojde.Tylko wie Ksiadz co w symie zastanawiam sie czy nigdy ta osoba nie zalowała tego,ze ja Ksiadz wysluchał.Dziekuje za dedykacje w sumie przyznam szczerze dawno tej piosenki nie slyszalam a nie powiem znam ja na pamiec.

  3. marcins77 pisze:

    Lato 2019 roku. Jedna z nadmorskich miejscowości. Za oknem słonecznie, choć wietrznie. Byłem tam już od trzech dni, które minęły mi dość beztrosko. Brak zajęcia zabijałem próbą pisania czegoś, co kiedyś miało się stać książką. Poza tym plaża, piwko, niezdrowe jedzenie. Wszystko w granicach przyzwoitości.
    Wieczorem, trzeciego dnia, zacząłem odczuwać jej obecność. Przyszła, jak zwykle, niezapowiedzianie. Kiedy położyłem się spać, ona z miejsca przytuliła się do mnie. Od razu poczułem jakiś niepokój. To nie było normalne uczucie. W miejsce ulgi, że od kilku dni nie słyszę krzyków dzieciaków, że co chwila ktoś mi nie wpada od pokoju i czegoś nie chce usłyszałem jej cichy szept: „Znów jesteśmy razem. Nie tak prędko się ode mnie uwolnisz.”
    No tak, po prawie dziesięciu latach, zostawiłem ją w styczniu tego roku. Wróciłem do żony. Byłem więcej z żoną, praktycznie rozstawaliśmy się tylko wtedy kiedy ona szła do pracy. Przedtem bywało różnie. Wolałem być z nią, niż z żoną. Kiedy żona pojawiała się w pobliżu, stawałem się nerwowy. Bardziej pragnąłem tamtej, niż jej. Zemsta zdradzonej towarzyszki życia była bardziej dotkliwa, niż wcześniej mi się wydawało. Ale od początku…
    Nie rozstawałem się z nią odkąd pamiętam. Zawsze ONA była przy mnie. W dzieciństwie, które mi umknęło. W młodości, spędzonej nad książkami i na sali wykładowej. Nie odchodziła nawet wówczas, kiedy próbowałem się spotykać z różnymi dziewczynami. Ciągle czułem jej oddech na swojej szyi. Czasem stawała między mną i drugą osobą, suflowała mi każdy mój krok. Ufałem jej, tak jak biblijna Ewa zaufała podszeptom złego ducha.
    Jak mógłbym określić naszą relację? Najlepsze określenie to „syndrom sztokholmski”. Wiedziałem, że jestem jej ofiarą, a mimo to przywiązałem się do niej. Czasem mówiłem, że już jej nie chcę, nie potrzebuję. Mówiłem, żeby poszła obie precz z mojego życia, ale ona wciąż była. Najwierniejsza z wiernych. A ja do niej wciąż wracałem. Jeden nieudany związek. Potem drugi, trzeci, czwarty… Ciągle robiłem coś nie tak, bo normalny człowiek nie wracałby do niej. Robiłby wszystko, żeby wyrwać się z jej czułych objęć
    W końcu znalazł się ktoś, kto zechciał mi pomóc w zerwaniu z nią. Była ode mnie młodsza, ale życie znała lepiej niż ja. Postanowiła więc, że spędzi ze mną resztę życia. Oczywiście, tamta wciąż nie dawała za wygraną. Stawiała przeszkody, powodowała łzy i cierpienie. Ale udało się! Piętnaście lat temu zerwałem z nią. Myślałem, że na dobre. Myliłem się.
    Po kilku latach udanego małżeństwa, ona znów do mnie wróciła. Znów znalazłem chwilową przyjemność w byciu jej ofiarą. Jeden raz przerodził się w niemal dziesięcioletni „romans”. Do czasu, kiedy znów poznałem jej szatańskie oblicze. Właśnie tamtego lata.
    To były moje pierwsze wakacje bez żony, odkąd byliśmy małżeństwem. Taki mały eksperyment. Żona z dziećmi była trzydzieści kilometrów ode mnie. Zły los chciał, że nie mogłem do niej pojechać samochodem. Niespodziewana awaria samochodu tuż przed wyjazdem pokrzyżowała nasze plany. Myślałem, że dam radę, choć ostatni raz na wakacjach bez żony byłem wtedy, gdy się spotykaliśmy. Ona była na rekolekcjach oazowych na południu Polski, ja w Gdańsku na leczeniu. Potem już wszędzie jeździliśmy razem, dużo ze sobą rozmawialiśmy. W trudzie i przeciwnościach rodziła się nasza miłość. Potem się pobraliśmy, było nam ze sobą dobrze. Potem przyszło załamanie. Znów pojawiła się ona… Tak gdzieś od połowy stycznia tego roku nasze małżeństwo nabierało nowego blasku. Znów byliśmy w sobie zakochani. A potem nastąpił ten wyjazd. I powrót tamtej…
    Jak wyczułem jej obecność? Po prostu, takie rzeczy się wie. Ogarnia człowieka niepokój, nawet wręcz jakiś dziwny, niewytłumaczalny strach. Złapałem się, że siedzę skulony w rogu łóżka a w głowie mam raz natłok myśli, raz wielką pustkę. Obsesyjnie zaczynałem myśleć o żonie. Ale – co dziwne – tylko o niej. Jej brak powodował, że spadałem w otchłań. Tam gdzie była już moja stara towarzyszka życia. Samotność.
    Napisałem Księdzu na Twitterze, że samotność jest jak piekło. „Człowiek cierpi, nie potrafi znaleźć sobie miejsca. każdy, nawet mały problem urasta do rangi olbrzyma”. Tak dokładnie postrzegam samotność. Współczesny człowiek rzadko kiedy w samotności słyszy głos Boga. Wszechmogący Bóg nie potrafi się przebić ze Swoim przesłaniem przez skorupę współczesnego świata. Dotyczy to i świeckich i – co przerażające – także duchownych. Kilka miesięcy temu pisał Ksiądz o zagubionych kapłanach. Jeden odszedł z kapłaństwa, odpalając „bombę” w Boże Ciało, inny poszedł na „urlop” i zamieszkał w bloku. Jeszcze inny popełnił samobójstwo. Można by rzec, że są to klasyczne ofiary samotności. Można to różnie nazywać. Niedostateczna formacja seminaryjna i poseminaryjna (ta to dopiero kuleje!), brak motywacji do pracy nad sobą, brak wystarczającej więzi z Bogiem (brewiarz na „odwal się”, podobnie codzienna Msza Święta), do tego… no cóż… za bardzo dopuszczony do głosu „zew natury” i frustracja tym spowodowana. No, w jakimś stopniu można tych ludzi zrozumieć. Samotność ich osaczyła, więc zaczęli wykonywać nerwowe ruchy. Ale facet po czterdziestce, i to z 15-letnim stażem małżeńskim? I on jeszcze narzeka na samotność?
    Zawsze na nią narzekałem. Tak jak napisałem, samotność zawsze była blisko mnie. Kilka razy próbowałem z tym skończyć. Samotność mnie przerażała. Może dlatego, że jestem jedynakiem? Zawsze chciałem, żeby ktoś mnie wysłuchał. Ale a to rodzice ciężko pracują i wracają do domu zmęczeni, a to dziadkowie są „z innej epoki” i nie potrafią zrozumieć dziecka, dorastającego chłopaka, potem dorosłego faceta, który też czasem chciałby się komuś zwierzyć z tego co mu na wątrobie leży. Mówili o mnie (np. jedna z moich byłych dziewczyn), że jestem mistrzem publicznych tajemnic, to znaczy mówię coś komuś o sobie i nagle się okazuje, że wiedzą o tym wszyscy. Wychodziła moja potrzeba wygadania się. To był jeden z powodów (oprócz tego najważniejszego, czyli pogłębienia wiary) mojego związania się z ruchem oazowym. Raz w tygodniu spotykałem ludzi, z którymi mogłem pogadać. Zapomnieć o mojej samotności. Do tego jeszcze był kolega, poznany na dniach powołaniowych (o tym też myślałem, a jakże!). Z nim też przegadałem szmat czasu. Ale w tygodniu wciąż dręczyła mnie samotność. Był czas, że nawet modlitwa nie pomagała, choć będąc w relacji z Bogiem, wiedziałem, że nie jestem samotny.
    Był czas, że samotność lubiłem. Uwielbiałem jej śpiew, czyli ciszę. Teraz jej nienawidzę. Nie potrafię być już sam. Nie chcę. Kiedy wraca samotność, wraz z nią wracają demony przeszłości. Zranieni ludzie, których nie mogę prosić o wybaczenie. Błędne decyzje, których nie mogę już cofnąć. Złe słowo, którego nie mogę wymazać z pamięci mojej i ludzi, do których je wypowiedziałem. Pewnie ma Ksiądz rację pisząc, że to jest zmarnowanie samotności przez grzech. Grzech, który mogę wyznać w konfesjonale, ale nie mogę wynagrodzić skrzywdzonej osobie.
    Próbuję to wszystko pozbierać „do kupy” i nie wracać do samotności. Może się uda…

Zostaw komentarz